poniedziałek, 9 listopada 2015

Jesień

Jesień plecień bo przepl... to chyba nie ta zwrotka. No ale cóż, można się pomylić patrząc na to jak różnorodną pogodę natura zaserwowała przez ostatnie tygodnie. Kilka pochmurnych dni na początek, dla równowagi kilka bardzo słonecznych przypominających wiosnę a obecnie wiatr zrywający ostatnie liście z drzew łamiący przy okazji gałęzie. Na deser opad deszczu i mamy dopełnienie zmiennej jesiennej aury. Przez zaledwie miesiąc jesień pokazała wszystkie swoje oblicza, od tej "polskiej złotej" to wietrznej i deszczowej. Śniegu tylko brakuje. Przyznam jednak, że zmiany pogody mają swoje uroki. Słoneczne dni można było spędzić na spacerach a obecnie panująca aura zmotywowała (czyt. zmusiła) do tego aby zasiąść przy komputerze i wkleić tu przeplatankę zdjęć i liter z ostatnich wyskoków. A było ich kilka :


16.10 Łyna.


Gdy liście już zaczęły przybierać żółto - czerwone kolory pierwsze kroki skierowałem w niezbyt odległe miejsce. Znane przez wielu ale nie koniecznie z tej perspektywy. Nie wiem co było najbardziej znaczącym argumentem przy wyborze akurat tego leśnego, mało uczęszczanego, w wielu miejscach pozbawionego ścieżek odcinka nad rzeką Łyną. Może zwykła ciekawość. Fotograficznie jednak nie zachwyciło, co tłumaczyć można słabą (do zdjęć) pogodą bo niebo był jednolicie szare i nie przepuszczające zbyt wiele światła...


 

Tłumaczyć się nie będę, było, minęło. Zmotywowało do tego żeby lepiej dobrać dzień i miejsce na kolejny wyskok.


27.10 Gdzieś po trasie...


Z domu do pracy, z pracy do domu, dla mniej wtajemniczonych wyjaśnienie : na trasie Szczytno - Olsztyn, wypatrzyłem kiedyś początkowo drogę, odwiedzoną kilka razy rowerem a następnie mały lasek Brzozami głównie wyrośnięty. Szukanie grzybów sobie odpuściłem ale dlaczego by nie ...

...zatrzymać się i zrobić zdjęcia. No dobra, przyznaję się, pojechałem tam celowo, świadomie i tym razem wyjrzałem przez okno aby zobaczyć co dzieje się na niebie. Było fajnie, tylko chłód dało się już odczuć gdy przypadkiem zszedłem ze słonecznej polany gdzieś w cień.



A co do samej drogi, to wiem (już) gdzie się zaczyna i dokąd prowadzi, zjeździłem ją rowerem gdy dni były cieplejsze. Nie byłbym jednak sobą nie zbaczając z niej chociaż na chwilę. Bilans zysków i strat tej decyzji oceniam na zero. Mokre buty z jednej strony zostały zrekompensowane przez kilka sympatycznych (jak na me umiejętności) ujęć, które trafiły do galerii.



28.10 Leśne Arboretum Kudypy.


Sam nie wiem co o tym miejscu powiedzieć. To chyba będzie pasowało : byłem, widziałem, wrócę na wiosnę.
Miejsce godne uwagi ze względu na różnorodność roślin (o często ciężkich do wymówienia nazwach) z różnych zakątków świata. Jednak moment na który trafiłem nie był porą gdy ten mały rezerwat prezentuje się najlepiej. Dobrze że panie z obsługi pozwoliły nam wejść za darmo :) ach ta końcówka sezonu...

 

31.10 Źródła rzeki Łyny.


W temacie tego miejsca wypowiem się w zupełnie odmiennym nastroju i zupełnie innym nastawieniem. Wyjazd był bardzo spontaniczny a po osłonięciu rolet o poranku nic nie zapowiadało tego, że w ogóle wyjdę z domu. Z rana szaro i ponuro, mgły na całej szerokości horyzontu a prognozy pogody na ostatni dzień października wcale nie były optymistyczne. Może to wpływ dobrej kawy do śniadania, zadziałała chociaż trochę, bo w pewnym momencie szeroko otworzyłem oczy i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem że przez wszystkie mgły przeciera się słońce. Szybkie hasło do wyjazdu, aparat w dłoń i po godzinnej podróży urokliwymi drogami na granicy Warmii i Mazur udało się dotrzeć do obranego celu. Pogoda się wyklarowała i gdyby nie rześkie powietrze zawiewające pod kołnierz powiedziałbym że to wiosna.










Na miejscu było tak, jak przewodnik opisuje. Tak jak powinno wyglądać miejsce godne polecenia dla odwiedzających. Duży parking, oznakowane ścieżki, przygotowane szlaki zabezpieczone barierkami, mostki, ławki, stoliki. A to wszystko w środku lasu, pomiędzy wszechobecnymi potokami, ciekami wodnymi, które płyną, łączą się i dalej płyną z większą siłą.


 
Spokojnego spaceru z przerwami na robienie zdjęć wyszło chyba trzy godziny. Zapas kanapek w plecaku, herbata w termosie i później zapadający zmrok pewnie pozwoliłyby wydłużyć ten czas o kolejne godziny. Jednak uznaję ten wypad jako bardzo dobrą podróż odkrywczą. Jestem pewien że wrócę tam o każdej, nadchodzącej porze roku, zaopatrzony w odpowiednie obuwie, jesienią powinny być to gumaczki o czym namacalnie się przekonałem :)


W drodze powrotnej, przyznam że pod wpływem pasażera, zrobiłem jeszcze tylko jeden krótki postój... Wisienka na torcie tego wyjazdu albo jak kto woli, słońce na liściach.

czwartek, 24 września 2015

Byłem sobie w górach (część 7)

Mieliśmy dzień zapasu i bez cienia zawahania przeznaczyliśmy go na odpoczynek. Był jednak potrzebny po tym co za nami i przed tym co nas czekało. A plan był iście szatański. Leżenie do południa, później małe wietrzenie i zwiedzanie Zakopanego. Wstydzę się na samą myśl o tym gdzie byliśmy, co zwiedzaliśmy (mam spore wątpliwości czy to słowo pasuje do tego co robiliśmy) dlatego nie warto się nad tym rozwodzić. Faktem za to istotnym jest, że budzik następnego dnia miałem nastawiony jakoś nietypowo wcześnie... Była chyba godzina czwarta kiedy zadzwonił. Nawet nie było jak zerknąć na stan zachmurzenia bo było jeszcze ciemno gdy wychodziliśmy z kwatery. A czemu tak?


Wpi***dol do kwadratu (czyt. ostateczna dewastacja i zniszczenie) DZIEŃ 3.

Kuźnice, Świnicka Przełęcz, Świnica, Orla Perć od przełęczy Zawrat do Krzyżne, Kuźnice.


Bo trasa, którą na dziś zaplanowałem to coś ocierającego się o małe szaleństwo. Planując to,  zapytałem kilku osób "da się?". Sumując odpowiedzi uznałem, że jak nie spróbuję to wiedział nie będę. Szlak do przejścia długi a więc wyjście jeszcze przed świtem. Minęliśmy budkę w której zazwyczaj siedzi pani sprzedająca bilety do TePeeNu. Zaspała chyba dzisiaj więc tym razem za darmoszkę weszliśmy na żółty szlak prowadzący na Halę Gąsienicową z której później kamyczek po kamyczku dostaliśmy się na Świnicką przełęcz.

 Po drodze minęliśmy o dziwo trzech panów, których lokalizacja w połączeniu z tempem w jakim się przemieszczali świadczyła o tym ze powinni wyjść około północy. Przechodząc przy Kościelcu towarzysz mój oczom nie wierzył ze parę dni temu był na samym wierzchołku tej piramidy. Rozważania na temat zimnych skał przerwały jednak żywe formy istnienia: świstak, dwie kozice. Ot takie kombo dla tych co jeszcze nie widzieli :) Wspominałem że padało od samego wyjścia z Kuźnic? A no leciało z nieba jakieś badziewie i mało wskazywało na to, że przestanie. Z uporem podążaliśmy jednak pod górę tworząc jednocześnie warianty awaryjne. Tzn gdzie można zejść i jak się tłumaczyć (przed samym sobą najbardziej) z tego, że nie daliśmy rady zrealizować planu.
 

Opady deszczu po części dawały poprawę widoczności. Jednak połączenie wilgoci z wiatrem który zastał nas na zboczach Świnicy nie było tym, "co tygryski lubią najbardziej." Obeszliśmy część świnickiego grzbietu i po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy w końcu wejście na znakowany, dostępny dla śmiertelników bez uprzęży wierzchołek. Herbatki Milordzie ? O tak, ciepły płyn, dokarmianie pazernego na energię organizmu, trzy focie na krzyż i zgodnie stwierdziliśmy że trzeba się zbierać aby za bardzo nie zastygnąć.Kompan mój nie czuł się najlepiej od samego początku, ja z czasem się rozruszałem i niesiony dodatkową motywacją brnąłem do przodu szlakiem znakowanym na czerwono.



 












Tą właśnie ścieżyną, przeplataną zejściami, wejściami i z metalowymi ozdobami dotarliśmy do szlakowskazu, który w jednym z kierunków wskazywał szlak legendę, drogę przez mękę, siejący postrach wśród najtwardszych. Szlak na którym nie jeden się złamał a wielu straciło zdrowie i życie. Orla Perć. Wejście na niego tego dnia, przy panujących takich warunkach, stanowiło nie lada wyzwanie a może też zawierało elementy szaleństwa. Pierwsza jego część ze względów bezpieczeństwa jest jednokierunkowa ale początkowe metry dają możliwość powrotu tym, którzy zapomnieli czegoś zabrać ze schroniska (pampers, papier toaletowy, gacie na zmianę). Łyk wody, pytające spojrzenie i szybka ocena sytuacji zakończona decyzją o podjęciu wyzwania z wariantem ewentualnego zejścia gdy tylko będzie to możliwe. Minęliśmy trzy osoby cofające się na szlaku, pewna pani głośno powtarzała "ja chcę jeszcze pożyć!" i ruszyliśmy dalej kontrargumentując niewiastę "jak umrzeć to robiąc coś ciekawego!" :) 

Już po paru metrach, gdy widzieliśmy ludzi idących w tym samym kierunku, wątpliwości trochę zmalały. Początkowo byłem lekko zdziwiony łatwością z jaką można było przemieszczać się granią, nie utrudniała tego nawet duża wilgotność aż do momentu gdy usłyszałem głosy a nie widziałem skąd pochodzą. 

Zagadka rozwikłała się już po 5 metrach gdy przed a raczej pod moimi stopami pojawiło się zejście na którym jeden z panów tłumaczył drugiemu jak to on pójdzie przodem i będzie instruował, gdzie dziwnie sparaliżowany drugi obywatel ma stawiać stopy. Nadal zastanawiam się po co pierwszemu z nich był potrzebny nóż który a) miał przy pasku b) wypadł mu z kabury i zmierzał w kierunku innych ludzi. Bądź co bądź w tym właśnie miejscu zaczęła się zabawa. Zabawa, która z małymi przerwami trwała przez kolejne i kolejne...godziny drogi.


 Mijaliśmy na szlaku sporo osób, jedni się tylko przywitali, inni tryskali jakimś czarnym humorem, coś o spadaniu i śmierci. Uznałem i powiedziałem to też głośno, że nie napisałem testamentu, więc muszę cały i zdrowy wrócić do domu. A nie zapowiadało się to proste do wykonania bo robiło się coraz ciekawiej gdy szlak stawiał coraz większe wymagania. Nie wiem w którym dokładnie momencie ale za/pomiędzy/z nami zaczął iść pewien turysta. Szliśmy podobnym tempem i jakoś naturalnie połączyliśmy siły.






Pokonując to, co ludzie stworzyli i nazwali szlakiem, po złamaniu największych trudności łącznie z szaleńczym wyzwaniem jakim była legendarna ponoć drabinka (nie wiem, nie rozumiem, nie pojmuję tej grozy), po chwili zwątpienia na widok pionowych ścian Koziego Wierchu i intensywnej wspinaczce, dotarliśmy na najwyższy szczyt położony w całości na terenie naszego kraju. 
Wg opisów przemierzanego szlaku powinniśmy mieć za sobą to, co najtrudniejsze do pokonania.  Niestety, nie dane było nam cieszyć się widokami...deszcz przestał moczyć skały ale w zamian dostaliśmy pakiet "niebo" w szarym odcieniu. Można było liczyć tylko na chwile łaski gdy wiatr rozgonił chmury i dał pocieszyć oczy.

 Na Kozim urządziliśmy sobie mały piknik, jedzenie, picie i krótka ale płynniejsza rozmowa z osobnikiem towarzyszącym nam na szlaku od pewnego czasu, jak też i ze starszym małżeństwem, które między czasie wdrapało się z drugiej strony na wierzchołek. Jednak ta miła atmosfera w szybko się rozpadła gdyż przyszła powtórka ze Świnicy. Zaczęło się zwyczajnie robić zimno. Nastała więc pora na zejście do  skrzyżowania umożliwiającego zejście do Hali Gąsienicowej czyli jednego z ujętych w naszych planach na dziś punktu zwrotnego. 

 


I tu pojawiła się rozterka. Mój wierny towarzysz, który dzielnie walczył ze mną na szlakach od trzech dni stwierdził że nie podła dalszej drodze i musi spasować. Burza myśli, szybka analiza sytuacji i w końcu zostałem namówiony (sam bym nie poszedł) aby iść dalej, do końca Orlej. Umówiliśmy się wstępnie na spotkanie w schronisku. Takim oto sposobem zamieniłem Starego Drucha (który zszedł Żlebem Kulczyńskiego do Koziej Dolinki) na Nowego Towarzysza z którym połączył nas priorytet na dziś - dojście do Przełęczy Krzyżne.



 




 



 Jak postanowili, tak zrobili. Po drodze wspominaliśmy tylko przepowiednie starszego od nas wiekiem małżeństwa z Koziego, które mówiły o "kilometrach łańcuchów" naniesionych przez ludzi. Sprawdziły się w całości. Pokonując te kilogramy żelastwa dotarliśmy do upragnionego celu mijając gdzieś po drodze Granaty. Chyba właśnie tam na szczycie ktoś zrobił wielkie "łaał" słysząc, że idę sobie od Świnicy (że niby daleko). Widoków za dobrych niestety nadal było jak na lekarstwo, chmury przesłoniły cały świat, wilgotność ogłupiała focus w aparacie ale dzięki temu bardziej skupialiśmy się na pokonywaniu przeszkód przybierających coraz to nowe formy.
Jakież było nasze zdziwienie  gdy (w końcu) dotarłszy do tabliczki z napisem "Krzyżne" uświadomiliśmy sobie zupełne pokręcenie kierunków. Nie wiem od jakiego czasu miałem wrażenie że się cofamy ale takiego obrotu spraw bym się niespodziewał. Pewnie więcej można by powiedzieć gdyby widzialność przekraczała chociaż sto metrów. Ufając w pełni szlakowskazowi wykierowaliśmy się na Murowaniec. Oj jak dobrze szło się  w dół, aż biec się chciało. Pojawiające się po drodze dwa podejścia niemal przeskakiwałem, po pokonaniu całej! Orlej kilka schodów nie robiło już na mnie wrażenia. Po drodze spotkaliśmy jeszcze panów, których widziałem rano przy podejściu na halę. Dziwiło mnie miejsce w którym się znaleźli a myśl o ich powrocie wręcz zastanawiała. Pocieszające było widzieć jednego z nich nieźle przygotowanego na takie wycieczki (o zgrozo ten , który szedł najwolniej spowalniając całe trio był zaopatrzony w sprzęt najpoważniejszego kalibru). Ogólnie wesoła ekipa gdy pominie się fakt różnych priorytetów i tempa chodzenia :) Jeden ze starszych Panów próbował usilnie z nami pogadać, kawałek iść nawet przed nami skutecznie blokując na wąskiej ścieżce i chwilę czasu zajęło zanim w delikatny sposób go opuściliśmy wracając do wcześniej narzuconego tempa zejścia :) A było się do czego śpieszyć :) Danie dnia w Murowańcu i kompot chmielowy na deser działały przyciągająco. Siedząc już w ciepełku, najedzony i popijając skonsumowany posiłek dotarło do mnie w końcu, że zrealizowałem swoje plany górskich wycieczek na ten rok i to w całości. Łącznie z szaleństwem dnia dzisiejszego. Mogę teraz odpowiedzieć na pytanie z początku... Da się! Czułem spełnienie, radość i uśmiech malował się na twarzy pomimo koszmarnego zmęczenia. Zostało tylko krótkie zejście do Kuźnic gdzie czekały zasłużony odpoczynek.

Co do szlaku nazwanego Orlą Percią...subiektywnie wypowiem się: nie jest on przereklamowany ani koloryzowany. Jest skąd i gdzie spadać. O ile wejście na Rysy stanowi jednostajne niemal podchodzenie i schody to Orla wymaga już niezłej koordynacji oraz operowania czterema kończynami i głową jednocześnie (dla niektórych nieosiągalne). Wymaga też wytrzymałości i świadomości swoich możliwości. Ci, którzy wybierają się na OP żeby się "sprawdzić" muszą kalkulować porażkę. Trzeba też umieć zrezygnować w odpowiednim momencie by nie zrobić sobie krzywy a ratownikom nie przysporzyć pracy. Przejście jej w całości do jazda bez trzymanki i wysiłek dla organizmu na dużą skalę. Powinien o tym wiedzieć każdy kto się tam wybiera.

Byłem sobie w górach (część 6 )



       W nocy obudził mnie skurcz. Nie jest to częste zjawisko na moim ciele a więc to był znak że poprzedniego dnia jednak coś się działo. Zaciśnięcie zębów, rozciągnięcie i dało się zasnąć. O poranku, po budziku pierwsze, no może drugie kroki skierowałem do przemoczonych poprzedniego dnia butów. Wilgotne... trzeba będzie się inaczej zorganizować, spakować dodatkową parę skarpet. Lekkie śniadanie, buty do auta aby jeszcze chociaż chwilę korzystały z możliwości suszenia. Nie oszukiwałem się jednak, że przy panującej wilgotności powietrza miało to mały sens. Upewniłem się czy wszystko co nam na dziś potrzebne znalazło się w podręcznym bagażu i ruszyliśmy zgodnie ze zmienionym planem...

Wpi***dol (czyt. dewastacja) DZIEŃ 2 ( Palenica Białczańska, Rysy)


        Aby zrealizować to, co wstępnie było zaplanowane na drugi dzień naszego wyskoku musielibyśmy wyjść skoro świt, skróciłoby to o kilka godzin czas w którym woda uciekała z naszego obuwia. Stąd mała zamiana i drugiego dnia postanowiliśmy zdobyć jeden z najwyższych szczytów w tatrach, dostępny szlakiem turystycznym a jednocześnie najwyższy szczyt, który chociaż fragmentem łapie się w granicach naszego kraju. Zapłaciliśmy słono za parking w Palenicy i ruszyliśmy w górę asfaltową drogą, wtopieni w nieliczne ale jednak dające się zauważyć, grupki turystów wędrujących (jak się domyślałem) głównie nad Morskie Oko i do Doliny Pięciu Stawów.
 
Osiem kilometrów asfaltem przeplatanym kilkoma kamiennymi podejściami gdzieś umknęło w czasoprzestrzeni. Zachmurzone niebo delikatnie ale równomiernie spadało na nas w postaci kropel deszczu, nie było to dokuczliwe. Na tym etapie mogę powiedzieć że wręcz pomagało. Szliśmy raźnym krokiem gaworząc to o tym to o czym innym a w chwilach ciszy zastanawiałem się czy natura pozwoli nam dzisiaj coś zobaczyć. 

         W ten oto sposób dotarliśmy nad Morskie Oko gdzie przywitała nas bardzo ograniczona widoczność. Jeżeli były tam jakieś pojedyncze jednostki to pochowane gdzieś w chmurach, które opanowały okolicę. Dla nas lepiej, mniejszy tłok na szlaku to większy komfort w przemieszczaniu się po nim. Podobnie jak nad Morskim Okiem było przy Czarnym Stawie pod Rysami. Z tą różnicą że tutaj słychać było chociaż ludzkie głosy w oddali Po krótkiej przerwie na śniadanie doszedł kolejny zastrzyk energii... chmury zaczęły ustępować i powoli rysowały się otaczające nas skalne ściany. Widoczne miejscami wierzchołki pokazywały nam, jak maluczki jest człowiek w górach. Taki tyci tyci :)
 Nie było się nad czym zastanawiać tylko wypadało się zebrać do dalszej drogi, wg szlakowskazów trasa jaka została do pokonania miała zająć ponad trzy godziny. Po okrążeniu stawu zaczęły się stopnie a po stopniach znów stopnie i stopnie. 

        Nie widać było ich końca gdyż nie wszystkie chmury zdążyły się wynieść. Stawałem na kolejnych schodkach powoli ale systematycznie przenosząc się do góry, co chwila zerkałem tylko to w górę (daleko jeszcze?) to w tył na mojego towarzysza który zaczął wyraźnie odstawać. Doszedłem więc do pewnego, sporych rozmiarów kamyczka i usiadłem na nim, delektując się herbatą poczekałem na kompana aby zobaczyć co się dzieje. Mina jego wyglądała słabo, oj bardzo słabiutko. Dopadł go ból, którego ja zasmakowałem w czerwcu: biodro i  kolano. Wiedziałem, że to spory dyskomfort. Przygotowany na takie dolegliwości miałem w plecaku tabletki przeciwbólowe, którymi podzieliłem się z potrzebującym. W tym miejscu też pojawił się w mojej głowie dylemat i rozbicie. Koleżeńska lojalność na jednej szali a z drugiej strony chęć zrealizowania tego, po co tu przyjechałem. Człowiek to jednak egoista z natury. Strategia była taka, że wchodzimy, każdy wedle własnych możliwości. Miałem wejść na górę i po odpoczynku zacząć schodzić jakby kolega nie podołał temu podejściu.

       Kamienne schody zmieniły się w coraz większe płaty skał, na których ktoś jeszcze porozkładał jakieś łańcuchy, niektóre chyba tylko  po to aby się ludzie o nie potykali i na szczyt nie doszli (i masz ci przyczyna wypadków w górach). Tak, przyznam że było parę miejsc gdzie złom był zbędny. Nie zauważyłem też kiedy a gęstość zaludnienia wzrosła, niektórzy walczyli z podejściem, inni z własnymi słabościami ale wszyscy jak jeden mąż parli do góry jakby coś tam rozdawali. Szwagry, pary, małżeństwa, młodzi, starzy, garbaci i wąsaci. Im wyżej tym częściej zdarzyło się spotkać osoby już schodzące. Bez zbędnych komentarzy zsuwali się po skałkach, kurczowo trzymając się łańcuchów jakby czegoś się na górze przestraszyli i mowę im odebrało.
      Doszedłem do miejsca w którym zatrzymały się dwie parki idące od pewnego czasu przede mną. Szlak wyglądał jakby dobiegał końca, wreszcie widać było co jest po drugiej stronie tej ściany po której wszyscy się człapali. Jedna parka nieśmiało ruszyła dalej, z drugiej wyrwał się samiec i przy akompaniamencie krzyku swej niewiasty ("gdzie ty się wybierasz?!" a może jeszcze i jakiś wulgaryzm tam poleciał) kroczył za tamtymi. Cała trójca stanęła jak wryta w obliczu wąskiego przejścia i kawałka łańcucha. Nie chcąc się zatrzymywać poprosiłem grzecznie aby puścili mnie przodem. Ochoczo to uczynili komentując że kolega (czyt. Ja) pokaże im jak przez to przejść. Dwa kroki, byłem o dwa metry wyżej od towarzystwa, za chwilę minąłem jeszcze parę ludzi o skośnych oczach, mówiących jakimś dziwnym językiem  i ukazał mi się słupek graniczny.
 Rysy. Dwa i pół kilometra nad poziomem morza (bez jednego metra). 
       "Polski wierzchołek" wydał mi się zatłoczony dlatego też skorzystałem z dobrodziejstw układów międzynarodowych i przeskoczyłem sobie za granicę. Zawsze to cztery metry wyżej :) Część Rysów po słowackiej stronie była odwzorowaniem tego, co dzieje się na szlakach u naszych południowych sąsiadów - było pusto. Głęboki wdech górskiego powietrza wypełnił moją pierś. Oczy cieszyły się każdym większym przebłyskiem zwiększonej widoczności. Zaspokoiłem swoją ciekawość na wystarczającym poziomie gdy moim oczom ukazała się jej wysokość Wysoka. Uczciłem tą chwilę tabliczką czekolady, może też po to aby jej w dół nie nieść. 














       Posiedziałem jeszcze dłuższą chwilę, molestując aparat odpocząłem i gdy zaczynałem już organizować się do zejścia moim oczom ukazał się widok, jakiego się dzisiaj nie spodziewałem. Znajoma facjata i czarny kubraczek. Wszedł!
To nic że pół godziny później, motywowany przez każdy najdrobniejszy nawet impuls (wyprzedzająca dziewczynka z różowymi paznokciami była tego przykładem) ale człowiek spisany przeze mnie na straty podołał wyzwaniu. Uwierzyłem w tego faceta na nowo! :)

       A a skoro już wszedł na wierzchołek to jeszcze chwilę posiedzieliśmy. Ale chwilę, po droga w dół co chwila przypominała o sobie.
      Zejście to już na dobrą sprawę sielanka. Łańcuchy zdawały się jeszcze mniej potrzebne i tylko mokre kamienie starały się utrudniać sprawne schodzenie co jakiś czas odbierając mi przyczepność. Oprócz dwóch podpórek zaliczyłem jedną kontrolną wywrotkę i to jeszcze przed Czarnym Stawem. 

      Na szczęście bez poważnych konsekwencji i w całości dotarliśmy do schroniska nad Morskim Okiem. Krajobraz tutaj trochę uległ już zmianie. Co prawda chmury nie ustąpiły ale ludzi trochę przybyło pomimo marnej widokowo pogody. W środku znalazło się miejsce przy stoliku na którym zjedliśmy spokojnie obiad i po wysączeniu zasłużonego chmielowego napoju, dla uczczenia kolejnego sukcesu, ruszyliśmy na asfalt wiodący nas do zaparkowanego osiem kilometrów dalej samochodu.
       Po powrocie do Zakopanego zaliczyliśmy absolutny pad na łóżka. Aktywność na jaką było mnie stać to prysznic i obejrzenie tego co udało się ująć aparatem. Zasnąłem i spałem jak niemowlaczek do samego rana. Spokoju dodawała myśl że następnego dnia odpoczywamy. Żadnych gór, męczenia się, łażenia po szlakach czy wchodzenia na większe przewyższenia niż te z dolnych do górnych Krupówek :) Czysty relaks.

cdn.