Chyba każdy takie posiada. Dla jednych to galeria handlowa (fuj) dla
innych park (mniejsze ale nadal fuj), molo w Sopocie (bardzo duże fuj),
górski szczyt (tak!) albo tak jak to jest w moim przypadku, zaciszna
dzika plaża schowana gdzieś między drzewami. Odwiedzana latem przez
mieszkańców okolicznej wioski (tzw. tubylców) albo też nielicznych turystów - głównie
latem. Wczesną wiosną, jesienią a co za tym idzie też i zimą, trudno zobaczyć tam człowieka. Dreszcz tylko przechodzi po plecach gdy wśród
głuchej ciszy jaka panuje w tym miejscu, rozlegnie się trzask łamanych przez
zwierzęta gałęzi. Lubię tam jeździć. Niespełna siedemnaście kilometrów
drogą przez las to idealna odległość do pokonania rowerem. Wysokiej
klasy czystości woda o niesamowitej przejrzystości i widok na
zachodzące słońce... czego więcej w życiu potrzeba do szczęścia? :)
Chwilo trwaj! (nie, jak ktoś nie wie, to ja nie powiem gdzie to jest).