czwartek, 23 lipca 2015

Byłem sobie w górach (część 4 )

Po powrocie do pokoju poprzedniego dnia, zorientowałem się że zostałem w nim sam. W miarę upływu czasu nikt się nie meldował. Tak więc przez noc, byłem samotnikiem w czternastoosobowym pokoju. Z braku innych potrzeb skorzystałem z jednego łóżka, jednego krzesła i jednego stolika. Bo po co więcej. Została mi noc i ostatni dzień w górach, trochę inny niż dotychczasowe.

Schronisko na Polanie Chochołowskiej, Zakopane, Kuźnice, Kościelec, Schronisko Murowaniec, Kuźnice, dom.

Wyliczyłem sobie czas jaki będzie mi potrzebny na realizację planu, budzik ustawiłem maksymalnie późno jak tylko można. Wstałem leniwie, bez pośpiechu ale skutecznie na tyle aby nic nie powtarzać wykonywałem potrzebne czynności. na spokojnie spakowałem się i żwawym krokiem ruszyłem w dół Doliny Chochołowskiej. Bruk, twarda droga a na koniec asfalt. Tyle trudności czekało mnie przed dojściem do miejsca skąd można złapać jakiegoś busa do Zakopanego. Jeden uciekł mi dosłownie przed nosem a wg zamieszczonego rozkładu kolejny miał być za dwadzieścia minut. Poczekałem, bo co innego mogłem zrobić. Z gadatliwym starszym wiekiem kierowcą dojechałem do Zakopanego, przy dworcu przesiadka do drugiego busa jadącego do Kuźnic a stamtąd na jeden z bardziej popularnych  szlaków wiodących nad Czarny Staw Gąsienicowy. Oj ciężko wyprzedzało się innych podróżników.


W końcu dotarłem do rozejścia na Hali Gąsienicowej, tego tuż przed schroniskiem "murowaniec"  i przy małym nachyleniu ścieżki dotarłem sobie nad Czerwone Stawki skąd wiódł szlak na Kościelec. Zrobiło się mniej tłoczno, byli tam już bardziej świadomi ludzie, minąłem tylko jedną niezdyscyplinowaną wycieczkę młodzieży, której ciężko schodziło się na bok aby przepuścić "strudzonego wędrowca" w mojej skromnej osobie.



 Tego dnia powróciło widmo zachmurzenia. Podchodząc pod przełęcz Karb widziałem jak Kościelec tonie w chmurach. Nie wpływało to pozytywnie na moją motywację i czemu się dziwić, zmęczony organizm. Wszedłem na Karb i zacząłem się zastanawiać co dalej ze sobą zrobić. Dzień się dopiero zaczął, plecak ciężkawy jakoś, góry w chmurach a mnie leń dopadał.
 Co chwila podchodziła jakaś grupa osób (dwie i więcej) z podobnym dylematem. Czy warto poświęcać czas na wejście, czy będzie można bezpiecznie wrócić do domu. Koniec końców i ja zrezygnowałem. Na Kościelcu przecież już byłem i mieścił się on też w planach na ewentualny wypad we wrześniu, dziś już nie czuję się na siłach i leń przeze mnie przemawia. I jeszcze kilka argumentów przeszło przez moją głowę. Odpuściłem.



 Zdążyłem tylko przejść parę kroków w stronę Małego Kościelca a duży pokazał swoje oblicze. Postanowione jednak miałem już zejście, obiad, prysznic, krótki odpoczynek i zejście do Kuźnic. Tak też zrobiłem. Schodząc do schroniska zawiesiłem jeszcze kilka razy spojrzenie na prężącym się wśród chmur szczycie, popatrzyłem na przejrzystą wodę Czarnego Stawu i udałem się na mniej zasłużone dziś piwko, szlakiem na którym największą trudnością okazało się wyprzedzanie grup turystów w sędziwym wieku.
      
 
Widok który za sobą zostawiałem mocno na mnie naciskał, schodząc już ze schroniska czułem, że będę chciał tutaj wrócić jak najszybciej. Pozostało mi też w tyle głowy niezrealizowane założenie. To kolejny argument żeby przyjechać tu późnym latem i co by się nie działo wejść na ten szczyt o ścianach wydających się niemal pionowymi. To będzie tak na początek, na rozgrzewkę. Później będzie już tylko wyżej i coraz ciekawiej :)
Koniec.

Byłem sobie w górach (część 3 )


   Pokój spory, obudziłem się tak, jak miałem nastawiony budzik, o piątej. Cichaczem by nie budzić śpiących w pokoju po zakrapianej nocy turystów, wstałem, zebrałem swoje rzeczy i zszedłem na dół zjeść szybkie śniadanie, uzupełnić zapas wody i pomaszerować. Dla odciążenia plecaka zostawiłem sporo rzeczy na łóżku, zgodnie z tym co poradziła mi pani w recepcji. Podobnież na brudne skarpetki nikt się nie rzuca a łóżko miałem zarezerwowane na dwie noce. Po wyjrzeniu przez okno przeszedł mnie jednak dreszcz obawy że widoczność na szczycie będzie taka sama jak dzień wcześniej, czyli brak widoczności. Ale jak to mówi motto ostatniego dnia "... jest plan do zrobienia".

Polana Chochołowska, Wołowiec, Rohacze, Smutne Sedlo, Smutna Dolina, Sedlo Zabrat, Rakoń, Grześ, Schronisko na polanie Chochołowskiej.

Śniadanie zjedzone, woda uzupełniona, plecak na plecy i w drogę. Wyjątkowo lekkie obciążenie na grzbiecie, wczesny poranek, ludzi na szlaku brak gdyż jeszcze kszątają się w schroniskach więc spokojnie, własnym tempem przemieszczałem się ku górze. Idąc w obszarze leśnym słychać było szumiący pomiędzy wierzchołkami drzew wiatr, ciężko było wyczuć co przyniesie. Mniej nastawiony na krajobrazy a bardziej na przejście szlaku brnąłem jednak do przodu. Gdy las ustępował otwartym przestrzeniom zacząłem się trochę zastanawiać nad tym, gdzie mnie ten szlak poniesie. Mała znajomość topografii nie pomagała. Pojawiające się co chwila kolejne szczyty przywodziły do głowy pragnienie abym nie musiał na nie wchodzić. Zdawały się wysokie. Niestety, szlak o lekkim nachyleniu w początkowej fazie zawsze zwiastuje strome podejście w końcówce. I tak też było tym razem. Musiałem sprostać podejściu, ale w końcu jestem w górach.

 
 Na szczęście to tylko Wołowiec. Na szczęście z kolejnymi minutami, wiatr wiejący coraz mocniej rozganiał chmury zza których coraz śmielej wyglądało słońce. Świadomość tego, że na górze coś zobaczę dodawała sił i nogi niemal same wskakiwały na kolejne stopnie. To co zobaczyłem już na podejściu pod Wołowcem przekroczyło wielokrotnie moje oczekiwania. Dajmy na to że była to nagroda za poprzedni, co tu kryć widokowo mierny dzień. Poranne słońce, chmury ustępujące z wierzchołków, coraz szerszy widok dookoła i ostry wiatr śmigający po twarzy. Tak! mógłbym tam zostać na dłużej! Widok po który ludzie wczłapują się na szczyty rozpościerał się  w każdym możliwym kierunku. Dookoła mnie widać tylko dwóch ludzi, panowie wstać musieli sporo przede mną i wybrali się łapać poranne promienie słońca w obiektywy swoich aparatów. Nie byłem więc gorszy :)


Mógłbym tam zostać dłużej, ale nie tym razem, na dziś miałem zaplanowane przejście granią Rohaczy i nadrobienie krajobrazowych zaległości. Szedłem tym szlakiem rok wcześniej. Z tym że w odwrotnym kierunku, z fajną ekipą ludzi a nie tak jak w tym roku samotnie. Pogoda wtedy jednak nie dopisywała i mało co widzieliśmy. Brak widoczności rok wcześniej skłonił mnie aby przejść ten szlak jeszcze raz lecz z tyłu głowy rodziły się też obawy, że mogę nie zobaczyć tego, co upragnione. Los się jednak do mnie uśmiechał, podejście pod grań, kije trekingowe przypięte do plecaka solidnie zaciśniętego paskami i wydawać by się mogło po paru krokach widziałem pierwsze łańcuchy. 
Wiał wiatr, niesamowicie wiał wiatr. Do tego doszedł efekt ekspozycji i na szczycie i przyznaję szczerze, miałem nie małe obawy czy zdołam ustać na wąskiej ścieżce. Zrobiłem kilka zdjęć kucając, opierając się kolanami o wystające skały, szukałem stabilizacji. Zrobiłem kilka zdjęć i stwierdziłem że lepiej (czyt. bezpieczniej) będzie poszukać jakiegoś stabilniejszego miejsca. Groźnie wyglądająca grań dała się łatwo przejść. Kilka łańcuchów, zeskoków z wysokości, pomyłki na szlaku (bo znaki jakieś takie nieczytelne) i zszedłem z Ostrego na Płaczliwy Rohacz. Wrażenia godne zapamiętania na kolejne lata. Na początku było groźnie ale szybko przyzwyczaiłem się do wysokości, wąskiej ścieżki i co chwila wychylałem się do przodu aby zaspokoić swoją ciekawość do stromych ścian. Już teraz wiem że na pewno będę chciał tam wrócić kolejny raz :)





Widok niesamowity, nadrobiłem co chciałem, pobawiłem się kroplami rosy które zamarzły na trawie (czynnik chłodzący wiatru zrobił swoje z temperaturą) i bardzo spokojnym krokiem zszedłem na rozejście na Smutnym Sedle. Tu dopiero zobaczyłem kolejnych ludzi. Niestety język polski był im obcy więc nie pogadaliśmy.

Rzuciłem jeszcze okiem na odwiedzane rok wcześniej Tri Kopy, wydawały się groźniejsze niż je zapamiętałem. Przejście ich było jednak ciekawym doświadczeniem.
 

 Przygotowując się do wyjazdu obliczyłem że przejście dzisiejszego szlaku (wg map) ma mi zająć ponad 10 godzin (czy nawet 12). 
Nie rozsiadałem się zatem, tylko w zdrowym tempie pomaszerowałem w dół. Opuściłem sobie kijki, które oprócz tego że stanowią dobrą asekurację na zejściach to jednak spowalniały mnie bardzo. Na rozejściu przy Rohackich Plesach minąłem jakąś grupę młodzieży z przewodnikami a później ludzi już tylko przybywało.


   Nic dziwnego, godzina była słuszna i zbliżałem się do mało wymagających a bogatych widokowo szlaków stanowiących dla niektórych wręcz szlagierowe ścieżki przez Grzesia i Rakoń na Wołowiec. Sprawnie doszedłem do Rakonia i zorientowałem się że wyrobiłem sobie spory zapas czasu, bardzo solidny zapas czasu. Mogłem zatem trochę posiedzieć, odpocząć. Mogłem, tylko że siedząc robiło się chłodno. Nie śpiesząc się zatem potuptałem na Grzesia, tam chwila odpoczynku i powoli, spokojnie jak nie wiem co, zszedłem do schroniska.

  Mimo wolnego tempa zszedłem jeszcze za wcześnie. Była godzina czternasta! Przejście szlaku który wg map wyceniany był na dwanaście godzin zajęło mi ...osiem. Popołudnie dla siebie. Skorzystałem z pustek w hotelowej części schroniska. Prysznic, dawka witamin, obiad okraszony deserem - tutejszym specjałem (szarlotka z bitą śmietaną i sosem jagodowym) i zameldowałem się w śpiworze. Pobudka o godzinie piątej rano i intensywny marsz zrobiły swoje. Zasypiając myślałem że został mi już tylko jeden dzień w górach. Odleciałem na kilka godzin.   cdn...

wtorek, 21 lipca 2015

Byłem sobie w górach (część 2 )

Wspomniałem wcześniej o dwóch istotnych sprawach, tzn o towarzyszu podróży i deszczu. Obydwa te czynniki okazały się bardzo istotne drugiego dnia.
Poprzedniego dnia umówiliśmy się, że wstaniemy o godzinie piątej, na spokojnie spakujemy mandżur i udamy się w obranym kierunku.

Schronisko Ornak , Ornak, Siwy Zwornik, Błyszcz, Bystra, Starorobociański, Końćzysty, Schronisko na Polanie Chochołowskiej.

Spałem słabo, przewracałem się na łóżku, do tego świadomość że nad moją głową, na łóżku piętrowym śpi obcy gość. Słowem noc była słaba. Przysnąłem jednak na chwilę bo obudził mnie budzik. Nieśmiało spojrzałem na towarzysza dzisiejszej wyprawy, bez ruchu spał. Z jeszcze większą nieśmiałością wyjrzałem przez okno. Padało. Padało spokojnie, miarowo i wyglądało jakby nigdy nie miało przestać. Moje nadzieje na udany wypad poległy. Zacząłem zastanawiać się nad planem awaryjnym, którędy dotrzeć do Schroniska w Chochołowskiej gdzie miałem spędzić kolejne dwie noce. Między czasie poruszył się śpiący obok Łukasz. Szybka wymiana spojrzeń i wyszliśmy na korytarz aby tam przedyskutować zastaną sytuację. Miałem wątpliwości, dużo wątpliwości za to kolega miał zupełne inne nastawienie. Zabraliśmy nasze rzeczy z pokoju, śniadanie, pakowanie, ostatnie poprawki a w tym czasie zostałem zarażony optymizmem. Wspomnieliśmy też słowa jednego człeka śpiącego w naszym pokoju "nie ważna jest pogoda, jest plan do zrobienia." Okazało się to motto dzisiejszego dnia. W korytarzu spotkaliśmy jeszcze kobietę, ze łzami w oczach patrzyła przez okno na zachmurzone, niebo. Bardzo jej zależało aby iść tam gdzie zaplanowaliśmy My - na Bystrą!


    Nudne leśne podejście na Ornak przez Iwanicką Przełęcz, między czasie rozmowa o pierdołach która jednak skutecznie przyśpieszała upływ czasu. Ostatnie stopnie i na wejście niespodzianka - łopata stanęła przed naszymi oczami. Nie mam tu na myśli szczytu na głównej grani ale taki przedmiot do przerzucania węgla, z trzonkiem itp. Nie mam pojęcia co miał na myśli człowiek tam ją ustawiający ale tym akcentem urozmaicił nam widoki. W chmurach jednak nie zawsze jest fajnie. Szybko przebrnęliśmy przez szczyt który jest dla mnie nieodgadniony w swoim rozkładzie i czym prędzej przemieszczaliśmy się dalej. Kroczek po kroczku, obserwując tylko chmury i czując na sobie dużą wilgotność powietrza. Obydwaj zgodnie przyznaliśmy, że klimat w jakim przyszło nam dziś wędrować zdaje się być mroczny, wręcz straszny momentami. Podręcaliśmy jeszcze atmosferę wspomnieniami kilku filmów z mgłą i złymi mocami w treści. W głowie rodziły się cuda a mżawka nie odpuszczała. Zdawało się być tylko coraz zimniej.

Po przekroczeniu Polsko-Słowackiej granicy czekał na nas komitet powitalny, co prawda bez chleba i soli ale wrogości w tych zwierzętach też nie było. Wyraz pyska napotkanych kozic skłaniał do zastanowienia kto jest bardziej zdziwiony tzn. my na widok kozic czy kozice na nasz widok. Zwierzaki widać jednak przyzwyczaiły się do dwunożnych, stąd też pozwoliły zrobić sobie kilka zdjęć i poszły w swoim kierunku, przeciwnym od naszego.


Na Bystrą dotarliśmy bardzo szybko, oczywiście dało się wcześniej poczuć różnicę w znakowaniu szlaków. Rzadziej rozmieszczane za słowacką granicą znaki były sporym utrudnieniem  zwłaszcza że widoczność nie przekraczała czterdziestu metrów w najlepszych momentach. Na górze widok oczywiście nie powalił. Taki sam był przez całą naszą podróż od początku do końca tego dnia. Chmury. Z czasem tylko ludzi przybywało. Można jednak postawić punkt na mapie, zapisać sobie w pamięci że tam byłem.  Przyznam, że gdyby nie mój towarzysz tego dnia, nie zrobiłbym tego sam! :) Na szczycie trzeba było zrobić coś, aby uwiecznić tam swoją obecność. Jako że zwykłe zdjęcie podchodzić mogło pod fotomontaż z każdego innego odwiedzonego dziś wzniesienia, z pomocą zastanych na Bystrej przedmiotów takich jak rura z betonową podstawą i porzucona koszulka stworzyliśmy coś na wzór flagi. Szybka sesja zdjęciowa w oznaczonym punkcie i padło hasło do powrotu.



Jako że nigdzie nie odpoczywaliśmy dłużej niż dziesięć minut, pogoda nie rozpieszczała, ciągle mżący deszcz  i wiatr skłaniały do szybkiego zejścia a widoki na przyszłość były raczej nieciekawe, rzekłbym niezmienne, to już  w porze obiadowej byliśmy już w Schronisku na Polanie Chochołowskiej. Zasłużone piwko, obiad, krótka pogawędka i życiowa rozkmina, co będzie jak w życiu jednego czy drugiego pojawią się dzieci, jak wpłynie to na zwiedzanie górskich szlaków stanowiły zwieńczenie tego spotkania na dziś. Pożegnaliśmy się, Łukasz wracał nocnym pociągiem nad morze a ja zakwaterowany w schronisku ułożyłem się do snu wcześniej przygotowując z grubsza rzeczy na następny dzień wyprawy. Dzień wydawać by się mogło dla mnie kluczowy.   cdn...

Byłem sobie w górach (część 1 )

  Doszedłem do wniosku, że chyba najwyższa pora nadrobić trochę zaległości w publikacji zdjęć różnego rodzaju. Minął już ponad miesiąc od czasu, gdy wróciłem z czterodniowej górskiej wycieczki po Tatrach.
  Towarzystwo mi w tym roku nie dopisało, różne były powody, wymówki i inne zrządzenia losu. Zdarza się, byłem na to gotów gdyż od początku zakładałem że taka sytuacja może mieć miejsce. Skrzętnie zaplanowałem sobie wyjazd, dwa tygodnie wcześniej zrobiłem rezerwacje w schroniskach i trzymałem kciuka za dobrą pogodę w wybranym terminie. A termin losowy nie był. Chciałem jechać możliwie wcześnie a jednocześnie ograniczały mnie przepisy zakazujące wstępu na słowacką część Tatr gdzie miałem obrane najważniejsze punkty mojej wycieczki.

  Jako środek lokomocji wybrałem mój świątecznie zakupiony samochód, wyjechałem późnym wieczorem czy raczej na skraju nocy, krótka drzemka w Nowym Targu, mycie ząbków na stacji paliw i około godziny ósmej rano byłem na podwórku gospodyni, która zgodziła się (za skromną opłatą rzecz jasna) przechować mój samochodzik. Plecak na plecy i w drogę na zamierzony szlak.

  Kasprowy Wierch, Czerwone Wierchy, Chuda Przełączka, Dolina Tomanowa, Schronisko Ornak.


    Plecak od samego początku wydawał mi się ciężki. Pogoda chyba jeszcze bardziej przygniatała. Czuć było że to powietrze coś ciekawego przyniesie. Na względnym spokoju, rozbierając się z polara i podwijając rękawki dotarłem na Kasprowy w dwie godziny. Spacer przyjemny, ludzi (p0mijając robotników) na szlaku spotkałem troje. Na szczycie kilka zdjęć, kawa i batonik na śniadanie i dalej szlakiem na "czerwone", odwracając się tyłem do wysokich, głaskanych przez chmury szczytów.

    Marsz był łatwy technicznie, ciekawy widokowo, uroku dodawała co chwilę zmieniająca się pogoda. Słońce przebijające się między biegającymi po niebie chmurami, deszcz, wiatr, odrobina gradu i ja pomiędzy tym wszystkim.
Tak jak wspomniałem, ludzi było niewielu ale Ci, których spotkałem potrafili mnie rozbawić. Na przykład parka turystów, dziewczynka w krótkich spodenkach i delikatnej koszulce, chłopak w trampkach niosący plecak dla nich dwoje, spotkani na Kopie Kondrackiej zadali mi pytanie na rozmiękczenie : "którędy do Zakopanego". Nie dało się zachować powagi, szybko jednak opanowałem się z napadu śmiechu i powiedziałem co wiedziałem, biorąc pod uwagę ich potrzeby. 

                     
Kilka zdań zamieniłem z kobietką w dajmy na to średni0-podwyższonym wieku. Opowiedziała że do "czerwonych" podchodzi drugi raz w ciągu dwóch dni, wczoraj przez słabsze pole widzenia spowodowane opadami pomyliła szlak i zeszła za wcześnie z głównej grani w związku z czym dziś chce zrobić to, co założyła. Podziwiam, popieram, trzymam za ów damę kciuka! Przy zejściu z Krzesanicy dopadł mnie silniejszy niż do tej pory wiatr, przyniósł chmurę z deszczem, który skłonił mnie do zastanawiania się nad wyjęciem peleryny. Zostałem jednak przy kurtce. Współczułem tylko mijanej parze turystów, biedactwa nie dość że mieli pod górkę to jeszcze pod wiatr:)

  
    Od Chudej Przełączki zrobiło się na szlaku trochę ciasno. Emeryci, renciści, wycieczki zagraniczne, rodzinki z dziećmi poubierani w kolorowe plastikowe pelerynki skutecznie spowalniali marsz. Rozbawił mnie co prawda jeden młodzian na jednym z punktów widokowych zwracając się do swego rodziciela: "tato, musimy już iść bo teletubisie nas doganiają" (wskazując mało gustownie paluszkiem na wspomnianą wcześniej rodzinkę w kolorowych pelerynkach) :) Humor który miałem i tak dość dobry został mi poprawiony przez tego młodzieńca :) Zostało mi zejście Tomanową doliną ... długie, dłuuuuuugie i nudne zejście do schroniska. Mój żwawy krok jednak wyszedł ni na dobre, parę minut po przekroczeniu progu "Ornaka" zaczęło padać, trochę mocniej niż wcześniej. Nie przestało już do rana.

  
    W schronisku spotkały mnie dwie nowiny, zwyczajowo dobra i zła a może nawet dwie złe. Pierwsza zła to taka, że na ciepłą wodę do kąpieli muszę poczekać jeszcze 2 godziny, druga - pas biodrowy mojego niegdyś kupionego na szybko plecaka nie wytrzymał napięcia i uległ ciężarowi w związku z czym czekała mnie operacja (igła, nitka, nożyczki, zipy cudem znalazły się w moim bagażu). A z tych dobrych do to czynnik ludzki. Rozłożony już w pokoju obywatel okazał się dość rozmowny. Z nawiązanego dialogu wyszło, że następnego dnia idziemy w tym samym kierunku. A więc mam towarzystwo. Towarzystwo które później okazało się bardzo istotnym czynnikiem... cdn.