Wpi***dol do kwadratu (czyt. ostateczna dewastacja i zniszczenie) DZIEŃ 3.
Kuźnice, Świnicka Przełęcz, Świnica, Orla Perć od przełęczy Zawrat do Krzyżne, Kuźnice.






Tą właśnie ścieżyną, przeplataną zejściami, wejściami i z metalowymi ozdobami dotarliśmy do szlakowskazu, który w jednym z kierunków wskazywał szlak legendę, drogę przez mękę, siejący postrach wśród najtwardszych. Szlak na którym nie jeden się złamał a wielu straciło zdrowie i życie. Orla Perć. Wejście na niego tego dnia, przy panujących takich warunkach, stanowiło nie lada wyzwanie a może też zawierało elementy szaleństwa. Pierwsza jego część ze względów bezpieczeństwa jest jednokierunkowa ale początkowe metry dają możliwość powrotu tym, którzy zapomnieli czegoś zabrać ze schroniska (pampers, papier toaletowy, gacie na zmianę). Łyk wody, pytające spojrzenie i szybka ocena sytuacji zakończona decyzją o podjęciu wyzwania z wariantem ewentualnego zejścia gdy tylko będzie to możliwe. Minęliśmy trzy osoby cofające się na szlaku, pewna pani głośno powtarzała "ja chcę jeszcze pożyć!" i ruszyliśmy dalej kontrargumentując niewiastę "jak umrzeć to robiąc coś ciekawego!" :)
Już


Mijaliśmy na szlaku sporo osób, jedni się tylko przywitali, inni tryskali jakimś czarnym humorem, coś o spadaniu i śmierci. Uznałem i powiedziałem to też głośno, że nie napisałem testamentu, więc muszę cały i zdrowy wrócić do domu. A nie zapowiadało się to proste do wykonania bo robiło się coraz ciekawiej gdy szlak stawiał coraz większe wymagania. Nie wiem w którym dokładnie momencie ale za/pomiędzy/z nami zaczął iść pewien turysta. Szliśmy podobnym tempem i jakoś naturalnie połączyliśmy siły.

Wg opisów przemierzanego szlaku powinniśmy mieć za sobą to, co najtrudniejsze do pokonania. Niestety, nie dane było nam cieszyć się widokami...deszcz przestał moczyć skały ale w zamian dostaliśmy pakiet "niebo" w szarym odcieniu. Można było liczyć tylko na chwile łaski gdy wiatr rozgonił chmury i dał pocieszyć oczy.



I tu pojawiła się rozterka. Mój wierny towarzysz, który dzielnie walczył ze mną na szlakach od trzech dni stwierdził że nie podła dalszej drodze i musi spasować. Burza myśli, szybka analiza sytuacji i w końcu zostałem namówiony (sam bym nie poszedł) aby iść dalej, do końca Orlej. Umówiliśmy się wstępnie na spotkanie w schronisku. Takim oto sposobem zamieniłem Starego Drucha (który zszedł Żlebem Kulczyńskiego do Koziej Dolinki) na Nowego Towarzysza z którym połączył nas priorytet na dziś - dojście do Przełęczy Krzyżne.



Jak postanowili, tak zrobili. Po drodze wspominaliśmy tylko przepowiednie starszego od nas wiekiem małżeństwa z Koziego, które mówiły o "kilometrach łańcuchów" naniesionych przez ludzi. Sprawdziły się w całości. Pokonując te kilogramy żelastwa dotarliśmy do upragnionego celu mijając gdzieś po drodze Granaty. Chyba właśnie tam na szczycie ktoś zrobił wielkie "łaał" słysząc, że idę sobie od Świnicy (że niby daleko). Widoków za dobrych niestety nadal było jak na lekarstwo, chmury przesłoniły cały świat, wilgotność ogłupiała focus w aparacie ale dzięki temu bardziej skupialiśmy się na pokonywaniu przeszkód przybierających coraz to nowe formy.
Jakież było nasze zdziwienie gdy (w końcu) dotarłszy do tabliczki z napisem "Krzyżne" uświadomiliśmy sobie zupełne pokręcenie kierunków. Nie wiem od jakiego czasu miałem wrażenie że się cofamy ale takiego obrotu spraw bym się niespodziewał. Pewnie więcej można by powiedzieć gdyby widzialność przekraczała chociaż sto metrów. Ufając w pełni szlakowskazowi wykierowaliśmy się na Murowaniec. Oj jak dobrze szło się w dół, aż biec się chciało. Pojawiające się po drodze dwa podejścia niemal przeskakiwałem, po pokonaniu całej! Orlej kilka schodów nie robiło już na mnie wrażenia. Po drodze spotkaliśmy jeszcze panów, których widziałem rano przy podejściu na halę. Dziwiło mnie miejsce w którym się znaleźli a myśl o ich powrocie wręcz zastanawiała. Pocieszające było widzieć jednego z nich nieźle przygotowanego na takie wycieczki (o zgrozo ten , który szedł najwolniej spowalniając całe trio był zaopatrzony w sprzęt najpoważniejszego kalibru). Ogólnie wesoła ekipa gdy pominie się fakt różnych priorytetów i tempa chodzenia :) Jeden ze starszych Panów próbował usilnie z nami pogadać, kawałek iść nawet przed nami skutecznie blokując na wąskiej ścieżce i chwilę czasu zajęło zanim w delikatny sposób go opuściliśmy wracając do wcześniej narzuconego tempa zejścia :) A było się do czego śpieszyć :) Danie dnia w Murowańcu i kompot chmielowy na deser działały przyciągająco. Siedząc już w ciepełku, najedzony i popijając skonsumowany posiłek dotarło do mnie w końcu, że zrealizowałem swoje plany górskich wycieczek na ten rok i to w całości. Łącznie z szaleństwem dnia dzisiejszego. Mogę teraz odpowiedzieć na pytanie z początku... Da się! Czułem spełnienie, radość i uśmiech malował się na twarzy pomimo koszmarnego zmęczenia. Zostało tylko krótkie zejście do Kuźnic gdzie czekały zasłużony odpoczynek.
