czwartek, 24 września 2015

Byłem sobie w górach (część 7)

Mieliśmy dzień zapasu i bez cienia zawahania przeznaczyliśmy go na odpoczynek. Był jednak potrzebny po tym co za nami i przed tym co nas czekało. A plan był iście szatański. Leżenie do południa, później małe wietrzenie i zwiedzanie Zakopanego. Wstydzę się na samą myśl o tym gdzie byliśmy, co zwiedzaliśmy (mam spore wątpliwości czy to słowo pasuje do tego co robiliśmy) dlatego nie warto się nad tym rozwodzić. Faktem za to istotnym jest, że budzik następnego dnia miałem nastawiony jakoś nietypowo wcześnie... Była chyba godzina czwarta kiedy zadzwonił. Nawet nie było jak zerknąć na stan zachmurzenia bo było jeszcze ciemno gdy wychodziliśmy z kwatery. A czemu tak?


Wpi***dol do kwadratu (czyt. ostateczna dewastacja i zniszczenie) DZIEŃ 3.

Kuźnice, Świnicka Przełęcz, Świnica, Orla Perć od przełęczy Zawrat do Krzyżne, Kuźnice.


Bo trasa, którą na dziś zaplanowałem to coś ocierającego się o małe szaleństwo. Planując to,  zapytałem kilku osób "da się?". Sumując odpowiedzi uznałem, że jak nie spróbuję to wiedział nie będę. Szlak do przejścia długi a więc wyjście jeszcze przed świtem. Minęliśmy budkę w której zazwyczaj siedzi pani sprzedająca bilety do TePeeNu. Zaspała chyba dzisiaj więc tym razem za darmoszkę weszliśmy na żółty szlak prowadzący na Halę Gąsienicową z której później kamyczek po kamyczku dostaliśmy się na Świnicką przełęcz.

 Po drodze minęliśmy o dziwo trzech panów, których lokalizacja w połączeniu z tempem w jakim się przemieszczali świadczyła o tym ze powinni wyjść około północy. Przechodząc przy Kościelcu towarzysz mój oczom nie wierzył ze parę dni temu był na samym wierzchołku tej piramidy. Rozważania na temat zimnych skał przerwały jednak żywe formy istnienia: świstak, dwie kozice. Ot takie kombo dla tych co jeszcze nie widzieli :) Wspominałem że padało od samego wyjścia z Kuźnic? A no leciało z nieba jakieś badziewie i mało wskazywało na to, że przestanie. Z uporem podążaliśmy jednak pod górę tworząc jednocześnie warianty awaryjne. Tzn gdzie można zejść i jak się tłumaczyć (przed samym sobą najbardziej) z tego, że nie daliśmy rady zrealizować planu.
 

Opady deszczu po części dawały poprawę widoczności. Jednak połączenie wilgoci z wiatrem który zastał nas na zboczach Świnicy nie było tym, "co tygryski lubią najbardziej." Obeszliśmy część świnickiego grzbietu i po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy w końcu wejście na znakowany, dostępny dla śmiertelników bez uprzęży wierzchołek. Herbatki Milordzie ? O tak, ciepły płyn, dokarmianie pazernego na energię organizmu, trzy focie na krzyż i zgodnie stwierdziliśmy że trzeba się zbierać aby za bardzo nie zastygnąć.Kompan mój nie czuł się najlepiej od samego początku, ja z czasem się rozruszałem i niesiony dodatkową motywacją brnąłem do przodu szlakiem znakowanym na czerwono.



 












Tą właśnie ścieżyną, przeplataną zejściami, wejściami i z metalowymi ozdobami dotarliśmy do szlakowskazu, który w jednym z kierunków wskazywał szlak legendę, drogę przez mękę, siejący postrach wśród najtwardszych. Szlak na którym nie jeden się złamał a wielu straciło zdrowie i życie. Orla Perć. Wejście na niego tego dnia, przy panujących takich warunkach, stanowiło nie lada wyzwanie a może też zawierało elementy szaleństwa. Pierwsza jego część ze względów bezpieczeństwa jest jednokierunkowa ale początkowe metry dają możliwość powrotu tym, którzy zapomnieli czegoś zabrać ze schroniska (pampers, papier toaletowy, gacie na zmianę). Łyk wody, pytające spojrzenie i szybka ocena sytuacji zakończona decyzją o podjęciu wyzwania z wariantem ewentualnego zejścia gdy tylko będzie to możliwe. Minęliśmy trzy osoby cofające się na szlaku, pewna pani głośno powtarzała "ja chcę jeszcze pożyć!" i ruszyliśmy dalej kontrargumentując niewiastę "jak umrzeć to robiąc coś ciekawego!" :) 

Już po paru metrach, gdy widzieliśmy ludzi idących w tym samym kierunku, wątpliwości trochę zmalały. Początkowo byłem lekko zdziwiony łatwością z jaką można było przemieszczać się granią, nie utrudniała tego nawet duża wilgotność aż do momentu gdy usłyszałem głosy a nie widziałem skąd pochodzą. 

Zagadka rozwikłała się już po 5 metrach gdy przed a raczej pod moimi stopami pojawiło się zejście na którym jeden z panów tłumaczył drugiemu jak to on pójdzie przodem i będzie instruował, gdzie dziwnie sparaliżowany drugi obywatel ma stawiać stopy. Nadal zastanawiam się po co pierwszemu z nich był potrzebny nóż który a) miał przy pasku b) wypadł mu z kabury i zmierzał w kierunku innych ludzi. Bądź co bądź w tym właśnie miejscu zaczęła się zabawa. Zabawa, która z małymi przerwami trwała przez kolejne i kolejne...godziny drogi.


 Mijaliśmy na szlaku sporo osób, jedni się tylko przywitali, inni tryskali jakimś czarnym humorem, coś o spadaniu i śmierci. Uznałem i powiedziałem to też głośno, że nie napisałem testamentu, więc muszę cały i zdrowy wrócić do domu. A nie zapowiadało się to proste do wykonania bo robiło się coraz ciekawiej gdy szlak stawiał coraz większe wymagania. Nie wiem w którym dokładnie momencie ale za/pomiędzy/z nami zaczął iść pewien turysta. Szliśmy podobnym tempem i jakoś naturalnie połączyliśmy siły.






Pokonując to, co ludzie stworzyli i nazwali szlakiem, po złamaniu największych trudności łącznie z szaleńczym wyzwaniem jakim była legendarna ponoć drabinka (nie wiem, nie rozumiem, nie pojmuję tej grozy), po chwili zwątpienia na widok pionowych ścian Koziego Wierchu i intensywnej wspinaczce, dotarliśmy na najwyższy szczyt położony w całości na terenie naszego kraju. 
Wg opisów przemierzanego szlaku powinniśmy mieć za sobą to, co najtrudniejsze do pokonania.  Niestety, nie dane było nam cieszyć się widokami...deszcz przestał moczyć skały ale w zamian dostaliśmy pakiet "niebo" w szarym odcieniu. Można było liczyć tylko na chwile łaski gdy wiatr rozgonił chmury i dał pocieszyć oczy.

 Na Kozim urządziliśmy sobie mały piknik, jedzenie, picie i krótka ale płynniejsza rozmowa z osobnikiem towarzyszącym nam na szlaku od pewnego czasu, jak też i ze starszym małżeństwem, które między czasie wdrapało się z drugiej strony na wierzchołek. Jednak ta miła atmosfera w szybko się rozpadła gdyż przyszła powtórka ze Świnicy. Zaczęło się zwyczajnie robić zimno. Nastała więc pora na zejście do  skrzyżowania umożliwiającego zejście do Hali Gąsienicowej czyli jednego z ujętych w naszych planach na dziś punktu zwrotnego. 

 


I tu pojawiła się rozterka. Mój wierny towarzysz, który dzielnie walczył ze mną na szlakach od trzech dni stwierdził że nie podła dalszej drodze i musi spasować. Burza myśli, szybka analiza sytuacji i w końcu zostałem namówiony (sam bym nie poszedł) aby iść dalej, do końca Orlej. Umówiliśmy się wstępnie na spotkanie w schronisku. Takim oto sposobem zamieniłem Starego Drucha (który zszedł Żlebem Kulczyńskiego do Koziej Dolinki) na Nowego Towarzysza z którym połączył nas priorytet na dziś - dojście do Przełęczy Krzyżne.



 




 



 Jak postanowili, tak zrobili. Po drodze wspominaliśmy tylko przepowiednie starszego od nas wiekiem małżeństwa z Koziego, które mówiły o "kilometrach łańcuchów" naniesionych przez ludzi. Sprawdziły się w całości. Pokonując te kilogramy żelastwa dotarliśmy do upragnionego celu mijając gdzieś po drodze Granaty. Chyba właśnie tam na szczycie ktoś zrobił wielkie "łaał" słysząc, że idę sobie od Świnicy (że niby daleko). Widoków za dobrych niestety nadal było jak na lekarstwo, chmury przesłoniły cały świat, wilgotność ogłupiała focus w aparacie ale dzięki temu bardziej skupialiśmy się na pokonywaniu przeszkód przybierających coraz to nowe formy.
Jakież było nasze zdziwienie  gdy (w końcu) dotarłszy do tabliczki z napisem "Krzyżne" uświadomiliśmy sobie zupełne pokręcenie kierunków. Nie wiem od jakiego czasu miałem wrażenie że się cofamy ale takiego obrotu spraw bym się niespodziewał. Pewnie więcej można by powiedzieć gdyby widzialność przekraczała chociaż sto metrów. Ufając w pełni szlakowskazowi wykierowaliśmy się na Murowaniec. Oj jak dobrze szło się  w dół, aż biec się chciało. Pojawiające się po drodze dwa podejścia niemal przeskakiwałem, po pokonaniu całej! Orlej kilka schodów nie robiło już na mnie wrażenia. Po drodze spotkaliśmy jeszcze panów, których widziałem rano przy podejściu na halę. Dziwiło mnie miejsce w którym się znaleźli a myśl o ich powrocie wręcz zastanawiała. Pocieszające było widzieć jednego z nich nieźle przygotowanego na takie wycieczki (o zgrozo ten , który szedł najwolniej spowalniając całe trio był zaopatrzony w sprzęt najpoważniejszego kalibru). Ogólnie wesoła ekipa gdy pominie się fakt różnych priorytetów i tempa chodzenia :) Jeden ze starszych Panów próbował usilnie z nami pogadać, kawałek iść nawet przed nami skutecznie blokując na wąskiej ścieżce i chwilę czasu zajęło zanim w delikatny sposób go opuściliśmy wracając do wcześniej narzuconego tempa zejścia :) A było się do czego śpieszyć :) Danie dnia w Murowańcu i kompot chmielowy na deser działały przyciągająco. Siedząc już w ciepełku, najedzony i popijając skonsumowany posiłek dotarło do mnie w końcu, że zrealizowałem swoje plany górskich wycieczek na ten rok i to w całości. Łącznie z szaleństwem dnia dzisiejszego. Mogę teraz odpowiedzieć na pytanie z początku... Da się! Czułem spełnienie, radość i uśmiech malował się na twarzy pomimo koszmarnego zmęczenia. Zostało tylko krótkie zejście do Kuźnic gdzie czekały zasłużony odpoczynek.

Co do szlaku nazwanego Orlą Percią...subiektywnie wypowiem się: nie jest on przereklamowany ani koloryzowany. Jest skąd i gdzie spadać. O ile wejście na Rysy stanowi jednostajne niemal podchodzenie i schody to Orla wymaga już niezłej koordynacji oraz operowania czterema kończynami i głową jednocześnie (dla niektórych nieosiągalne). Wymaga też wytrzymałości i świadomości swoich możliwości. Ci, którzy wybierają się na OP żeby się "sprawdzić" muszą kalkulować porażkę. Trzeba też umieć zrezygnować w odpowiednim momencie by nie zrobić sobie krzywy a ratownikom nie przysporzyć pracy. Przejście jej w całości do jazda bez trzymanki i wysiłek dla organizmu na dużą skalę. Powinien o tym wiedzieć każdy kto się tam wybiera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz