No ale od początku...
To, że chcę jechać w góry jeszcze tego lata (albo chociaż jesienią) było wiadome od powrotu ze spaceru po Zachodnich Tatrach, który miał miejsce w czerwcu. Zostało mi "coś" do zdobycia, a mianowicie Kościelec, któremu nie podołałem wtedy jako wisience na torcie udanego wyjazdu. Zaczęło się więc od zbieraniu ekipy, wyjazd solo nie wchodził już w grę ze względów ekonomicznych i bezpieczeństwa. Było różnie, w kulminacyjnym momencie paczka mogla liczyć nawet pięć osób. Ostatecznie pojechaliśmy we dwóch :) Początkowy plan obejmował podróż po schroniskach tak jak poprzednio, zalet nie będę przedstawiał. Tu już pojawiły się schodki wynikające z mojej niewiedzy. Miejsc noclegowych do zarezerwowania w schroniskach w tym rejonie polskiej części Tatr stwierdziłem brak :) Czas więc na plan "b" i szukanie kwaterki w dogodnym miejscu i w normalnej cenie. Udało się namierzyć mało góralski domek, dwadzieścia minut drogi od kolejki na Kasprowy co stanowiło nie najgorszą bazę wypadową. Punkt trzeci utrudnień to mój kolega - nowicjusz, któremu musieliśmy kupić dogodne buty. Z tym też dało się uporać, parę minut i zakup życia zrealizowany: obuwie w promocyjnej cenie spełniające wszystkie wymogi. Klasa sama w sobie!
Tak więc do auta i pojechali. Rzecz jasna podróż nocą, wszystko zaplanowane tak, aby zajechać, przebrać się i wyjść...
Wpi***dol (czyt. dewastacja) DZIEN 1 (Kuźnice, Kasprowy Wierch, Świnicka Przełęcz, Kościelec, Kuźnice)
Zajechaliśmy około ósmej rano. Właściciel kwatery przywitał nas w piżamowych bokserkach wypuszczając psa na poranne siku (on już chyba był po...). Ogarnął się chłopina dość szybko i wskazał nam przydzielony pokój. Rewelacji nie było ale da się żyć (a raczej zmagazynować, wykąpać i spać). Szybkie rozpakowanie, przebranie, buty na nogi i do góry. Parę metrów chodnikiem, przejście przy wejściu do kolejki na Kasprowy, Pani z budce z biletami i znaleźliśmy się na właściwym szlaku. Mój towarzysz jako że był pierwszy raz w górach zachwycał się w sposób, który jest ponad moje umiejętności językowe by to opisać...kwiatuszek, strumyczek, cisza, drzewko, zwierzaczek, chmurka, deszczyk. A nogi niosły go pod górę jak szalone (do pierwszej zadyszki). Szczęście w nieszczęściu że na dole przywitała nas pochmurna aura, stąd widoki nie były zachwycające ale za to marsz w miarę płynny. No właśnie... chmury. Wychodząc z Kuźnic pomyślałem, że to nic że nic nie zobaczę, trasę już znam dość dobrze a przynajmniej chłodno będzie, czyli idealnie jak na dzień przewidziany na rozgrzewkę. Jakież było moje zdziwienie gdy pod koniec nudnego podejścia na Kasprowy zaczęło się przecierać, a dokładniej mówiąc to my przedarliśmy się przez pas chmur i oczom naszym ukazał się widok wręcz rewelacyjny...
Chmury przelewające się przez góry całkowicie przesłoniły to, co
znajdowało się pod nami. Widać było tylko wierzchołki niektórych
szczytów a Śpiący Rycerz (znany jako Giewont) miał w końcu puchowe
posłanie. Jak chodzę po górach to szczęścia do takiego widoku nie
miałem.
Na szczycie Kasprowego gustowne śniadanko (batonik i kawa) pamiątkowe zdjęcia, krótkie wyjaśnienie koledze co jest czym i ruszyliśmy dalej. Już główną granią, we właściwym kierunku. Lekka przeprawa z górki, pod górkę, z górki i po krótkim czasie znaleźliśmy się na Świnickiej przełęczy. Tego dnia w planach byłą opcja lekka, zejście z przełęczy do Czerwonych Stawków, skoczne podejście pod Karb i pozostała tylko jedna ściana do zdobycia- Kościelec. Towarzyszowi mojemu mina na chwilę zwiędła gdy zobaczył pod co ma podejść ale...sam się na to pisał a poza tym chyba (chociaż trochę ) mi ufał, że nie chcę go dzisiaj zabić :) a mi w głowie siedziało wspomnienie z czerwca kiedy to do wejścia na tą piramidę czegoś mi zabrakło.
Na szczycie Kasprowego gustowne śniadanko (batonik i kawa) pamiątkowe zdjęcia, krótkie wyjaśnienie koledze co jest czym i ruszyliśmy dalej. Już główną granią, we właściwym kierunku. Lekka przeprawa z górki, pod górkę, z górki i po krótkim czasie znaleźliśmy się na Świnickiej przełęczy. Tego dnia w planach byłą opcja lekka, zejście z przełęczy do Czerwonych Stawków, skoczne podejście pod Karb i pozostała tylko jedna ściana do zdobycia- Kościelec. Towarzyszowi mojemu mina na chwilę zwiędła gdy zobaczył pod co ma podejść ale...sam się na to pisał a poza tym chyba (chociaż trochę ) mi ufał, że nie chcę go dzisiaj zabić :) a mi w głowie siedziało wspomnienie z czerwca kiedy to do wejścia na tą piramidę czegoś mi zabrakło.
Weszliśmy, wydaje mi się szybko i sprawnie, lekki plecak świeżość w nogach to nasi sprzymierzeńcy. Na szczycie Kościelca krajobraz zmieniał się co chwila. Nie było widać co prawda Czarnego Stawu przez co ekspozycja w tym miejscu schowała się do połowy ale za to chmury w wyższych partiach sprawiły że czuliśmy się jak w niebie. Co chwila odsłaniały się też (również na chwilę) cele na kolejne dni naszej wycieczki o których kolega jeszcze nie wiedział :) Z tej właśnie chmurnej błogości wyszła nam mała, prawie godzinna drzemka :) no co ja poradzę na to że słońce grzeje, leży się wygodnie i bezpiecznie a nam chciało się spać po bądź co bądź zarwanej nocy? :) Między czasie zmieniła się ekipa siedząca na szczycie, słychać było wspinających się z instruktorem początkujących taterników. Wchodzący mieli pewnie sporą zagwostkę i ubaw widząc dwóch śpiących i nietomnych typów, w białych skarpetkach (bo buty przecież trzeba było zdjąć), na górce która nie należy do tych o łagodnych ścianach...
Obudziliśmy się w odpowiednim momencie. Obłoki nad nami zaczęły przybierać jakiś ciemniejszy kolor, powietrze się schłodziło a to dało znak do szybkiego zejścia. Tak też poczyniliśmy, w dół szło się o wiele łatwiej, w ciągu godziny byliśmy znów na poziomie "pod chmurami" gdzie było jakoś wilgotno i tak jakby coś z nieba leciało...



Co nam zostało ? ciepły prysznic, rozwieszanie ubrań, suszenie butów. Było ryzyko że następnego dnia możemy nie wyjść... Do tego pojawiły się oznaki zmęczenia. Trasa wydawało się lekka i przyjemna jednak dała nam popalić i zaczęliśmy myśleć jak tu rozegrać taktycznie ten wypad... plan uległ lekkiej modyfikacji... kosmetyka wręcz :)
c.d.n.
Miło, że udało Ci się znaleźć chociaż tego jednego kompana i że tak sprawnie poszły zakupy obuwia :D! Ostatnio też podróżowałam nocą, żeby tylko mieć dzień na miejscowe atrakcje na południu Polski. Wydaje się to najrozsądniejsze, można więcej zobaczyć, a organizm tyle wytrzyma bez snu lub też z przerywanym snem.
OdpowiedzUsuńHehe w ogóle nie dziwię się Twojemu towarzyszowi! Myślę, że mnie także rozpierałaby radość z racji tego, że mam przed sobą tyle cudowności. No może bez kwiatuszkowania itd., ale pewnie zrobiłabym na dzień dobry z 200 zdjęć :D. Ostatnio wróciłam z prawie 1,5 tys. zdjęć, a to zaledwie z 3 dni.
Niezła przygoda na sam koniec dnia. Ale przynajmniej dzień był udany, no i piękne zdjęcia udało Ci się zrobić, jestem pod wrażeniem :)!