wtorek, 22 września 2015

Byłem sobie w górach (część 5 )

     Może kogoś zdziwić tytuł tego wpisu, zwłaszcza że ma on miejsce dwa miesiące po opublikowaniu części czwartej. Zastanawiałem się jak to ugryźć i po rozważeniu kilku możliwych opcji przystałem przy obecnie zaistniałej. Argumentacja jest dziecinnie prosta. Mimo iż jest to drugi wypad, mieści się on w tym samym roku kalendarzowym a wręcz można powiedzieć w tym samym sezonie. Drugą sprawą jest kontynuacja podróży przez Tatry. Obecny wyjazd zaczyna się tam, gdzie skończył się poprzedni, łączy je jeden szczyt, niezdobyty poprzednio a pokonany na początku tej wycieczki. Różnica jest w kierunkach...w czerwcu powędrowałem na zachód, tym razem kierunek stanowiły Tatry Wysokie.
No ale od początku...


      To, że chcę jechać w góry jeszcze tego lata (albo chociaż jesienią) było wiadome od powrotu ze spaceru po Zachodnich Tatrach, który miał miejsce w czerwcu. Zostało mi "coś" do zdobycia, a mianowicie Kościelec, któremu nie podołałem wtedy jako wisience na torcie udanego wyjazdu. Zaczęło się więc od zbieraniu ekipy, wyjazd solo nie wchodził już w grę ze względów ekonomicznych i bezpieczeństwa. Było różnie, w kulminacyjnym momencie paczka mogla liczyć nawet pięć osób. Ostatecznie pojechaliśmy we dwóch :) Początkowy plan obejmował podróż po schroniskach tak jak poprzednio, zalet nie będę przedstawiał. Tu już pojawiły się schodki wynikające z mojej niewiedzy. Miejsc noclegowych do zarezerwowania w schroniskach w tym rejonie polskiej części Tatr stwierdziłem brak :) Czas więc na plan "b" i szukanie kwaterki w dogodnym miejscu i w normalnej cenie. Udało się namierzyć mało góralski domek, dwadzieścia minut drogi od kolejki na Kasprowy co stanowiło nie najgorszą bazę wypadową. Punkt trzeci utrudnień to mój kolega - nowicjusz, któremu musieliśmy kupić dogodne buty. Z tym też dało się uporać, parę minut i zakup życia zrealizowany: obuwie w promocyjnej cenie spełniające wszystkie wymogi. Klasa sama w sobie!
Tak więc do auta i pojechali. Rzecz jasna podróż nocą, wszystko zaplanowane tak, aby zajechać, przebrać się i wyjść...


 Wpi***dol (czyt. dewastacja) DZIEN 1 (Kuźnice, Kasprowy Wierch, Świnicka Przełęcz, Kościelec, Kuźnice)


      Zajechaliśmy około ósmej rano. Właściciel kwatery przywitał nas w piżamowych bokserkach wypuszczając psa na poranne siku (on już chyba był po...). Ogarnął się chłopina dość szybko i wskazał nam przydzielony pokój. Rewelacji nie było ale da się żyć (a raczej zmagazynować, wykąpać i spać). Szybkie rozpakowanie, przebranie, buty na nogi i do góry. Parę metrów chodnikiem, przejście przy wejściu do kolejki na Kasprowy, Pani z budce z biletami i znaleźliśmy się na właściwym szlaku. Mój towarzysz jako że był pierwszy raz w górach zachwycał się w sposób, który jest ponad moje umiejętności językowe by to opisać...kwiatuszek, strumyczek, cisza, drzewko, zwierzaczek, chmurka, deszczyk. A nogi niosły go pod górę jak szalone (do pierwszej zadyszki). Szczęście w nieszczęściu że na dole przywitała nas pochmurna aura, stąd widoki nie były zachwycające ale za to marsz w miarę płynny. No właśnie... chmury. Wychodząc z Kuźnic pomyślałem, że to nic że nic nie zobaczę, trasę już znam dość dobrze a przynajmniej chłodno będzie, czyli idealnie jak na dzień przewidziany na rozgrzewkę. Jakież było moje zdziwienie gdy pod koniec nudnego podejścia na Kasprowy zaczęło się przecierać, a dokładniej mówiąc to my przedarliśmy się przez pas chmur i oczom naszym ukazał się widok wręcz rewelacyjny...


     Chmury przelewające się przez góry całkowicie przesłoniły to, co znajdowało się pod nami. Widać było tylko wierzchołki niektórych szczytów a Śpiący Rycerz (znany jako Giewont) miał w końcu puchowe posłanie. Jak chodzę po górach to szczęścia do takiego widoku nie miałem.
     Na szczycie Kasprowego gustowne śniadanko (batonik i kawa) pamiątkowe zdjęcia, krótkie wyjaśnienie koledze co jest czym i ruszyliśmy dalej. Już główną granią, we właściwym kierunku. Lekka przeprawa z górki, pod górkę, z górki i po krótkim czasie znaleźliśmy się na Świnickiej przełęczy. Tego dnia w planach byłą opcja lekka, zejście z przełęczy do Czerwonych Stawków, skoczne podejście pod Karb i pozostała tylko jedna ściana do zdobycia- Kościelec. Towarzyszowi mojemu mina na chwilę zwiędła gdy zobaczył pod co ma podejść ale...sam się na to pisał a poza tym chyba (chociaż trochę ) mi ufał, że nie chcę go dzisiaj zabić :)  a mi w głowie siedziało wspomnienie z czerwca kiedy to do wejścia na tą piramidę czegoś mi zabrakło.


      Weszliśmy, wydaje mi się szybko i sprawnie, lekki plecak świeżość w nogach to nasi sprzymierzeńcy. Na szczycie Kościelca krajobraz zmieniał się co chwila. Nie było widać co prawda Czarnego Stawu przez co ekspozycja w tym miejscu schowała się do połowy ale za to chmury w wyższych partiach sprawiły że czuliśmy się jak w niebie. Co chwila odsłaniały się też (również na chwilę) cele na kolejne dni naszej wycieczki o których kolega jeszcze nie wiedział :) Z tej właśnie chmurnej błogości wyszła nam mała, prawie godzinna drzemka :) no co ja poradzę na to że słońce grzeje, leży się wygodnie i bezpiecznie a nam chciało się spać po bądź co bądź zarwanej nocy? :) Między czasie zmieniła się ekipa siedząca na szczycie, słychać było wspinających się z instruktorem początkujących taterników. Wchodzący mieli pewnie sporą zagwostkę i ubaw widząc dwóch śpiących i nietomnych typów, w białych skarpetkach (bo buty przecież trzeba było zdjąć), na górce która nie należy do tych o łagodnych ścianach...


       Obudziliśmy się w odpowiednim momencie. Obłoki nad nami zaczęły przybierać jakiś ciemniejszy kolor, powietrze się schłodziło a to dało znak do szybkiego zejścia. Tak też poczyniliśmy, w dół szło się o wiele łatwiej, w ciągu godziny byliśmy znów na poziomie "pod chmurami" gdzie było jakoś wilgotno i tak jakby coś z nieba leciało...

         Zeszliśmy dość szybko do Murowańca, gdzie niestety nie mieliśmy miejsc noclegowych. Ale ciepły posiłek i zimne piwo (nie odwrotnie) zawsze wskazane. Po tej dłuższej chwili przyjemności dla podniebienia,na pełnym luzie (ręce w kieszeniach) ruszyliśmy w dół, mieliśmy około półtorej godziny zejścia do miejsca zakwaterowania. Okazało się że wyszliśmy trochę za wcześnie albo trochę za późno... Złapało nas coś co w potocznym języku nazywa się burzą z ulewnym deszczem. Śpieszyć się nie było po co, co miało zmoknąć to i tak by zmokło a pośpiech groził upadkiem. Złośliwość tego zjawiska była taka, że przestało padać kilometr od kwatery. Ubrania mokre, buty przemoczone, swoją drogą to chyba gumniaki trzeba było mieć na nogach żeby nie przesiąkły.
     Co nam zostało ? ciepły prysznic, rozwieszanie ubrań, suszenie butów. Było ryzyko że następnego dnia możemy nie wyjść... Do tego pojawiły się oznaki zmęczenia. Trasa wydawało się lekka i przyjemna jednak dała nam popalić i zaczęliśmy myśleć jak tu rozegrać taktycznie ten wypad... plan uległ lekkiej modyfikacji... kosmetyka wręcz :)


c.d.n.

1 komentarz:

  1. Miło, że udało Ci się znaleźć chociaż tego jednego kompana i że tak sprawnie poszły zakupy obuwia :D! Ostatnio też podróżowałam nocą, żeby tylko mieć dzień na miejscowe atrakcje na południu Polski. Wydaje się to najrozsądniejsze, można więcej zobaczyć, a organizm tyle wytrzyma bez snu lub też z przerywanym snem.
    Hehe w ogóle nie dziwię się Twojemu towarzyszowi! Myślę, że mnie także rozpierałaby radość z racji tego, że mam przed sobą tyle cudowności. No może bez kwiatuszkowania itd., ale pewnie zrobiłabym na dzień dobry z 200 zdjęć :D. Ostatnio wróciłam z prawie 1,5 tys. zdjęć, a to zaledwie z 3 dni.
    Niezła przygoda na sam koniec dnia. Ale przynajmniej dzień był udany, no i piękne zdjęcia udało Ci się zrobić, jestem pod wrażeniem :)!

    OdpowiedzUsuń