czwartek, 24 września 2015

Byłem sobie w górach (część 6 )



       W nocy obudził mnie skurcz. Nie jest to częste zjawisko na moim ciele a więc to był znak że poprzedniego dnia jednak coś się działo. Zaciśnięcie zębów, rozciągnięcie i dało się zasnąć. O poranku, po budziku pierwsze, no może drugie kroki skierowałem do przemoczonych poprzedniego dnia butów. Wilgotne... trzeba będzie się inaczej zorganizować, spakować dodatkową parę skarpet. Lekkie śniadanie, buty do auta aby jeszcze chociaż chwilę korzystały z możliwości suszenia. Nie oszukiwałem się jednak, że przy panującej wilgotności powietrza miało to mały sens. Upewniłem się czy wszystko co nam na dziś potrzebne znalazło się w podręcznym bagażu i ruszyliśmy zgodnie ze zmienionym planem...

Wpi***dol (czyt. dewastacja) DZIEŃ 2 ( Palenica Białczańska, Rysy)


        Aby zrealizować to, co wstępnie było zaplanowane na drugi dzień naszego wyskoku musielibyśmy wyjść skoro świt, skróciłoby to o kilka godzin czas w którym woda uciekała z naszego obuwia. Stąd mała zamiana i drugiego dnia postanowiliśmy zdobyć jeden z najwyższych szczytów w tatrach, dostępny szlakiem turystycznym a jednocześnie najwyższy szczyt, który chociaż fragmentem łapie się w granicach naszego kraju. Zapłaciliśmy słono za parking w Palenicy i ruszyliśmy w górę asfaltową drogą, wtopieni w nieliczne ale jednak dające się zauważyć, grupki turystów wędrujących (jak się domyślałem) głównie nad Morskie Oko i do Doliny Pięciu Stawów.
 
Osiem kilometrów asfaltem przeplatanym kilkoma kamiennymi podejściami gdzieś umknęło w czasoprzestrzeni. Zachmurzone niebo delikatnie ale równomiernie spadało na nas w postaci kropel deszczu, nie było to dokuczliwe. Na tym etapie mogę powiedzieć że wręcz pomagało. Szliśmy raźnym krokiem gaworząc to o tym to o czym innym a w chwilach ciszy zastanawiałem się czy natura pozwoli nam dzisiaj coś zobaczyć. 

         W ten oto sposób dotarliśmy nad Morskie Oko gdzie przywitała nas bardzo ograniczona widoczność. Jeżeli były tam jakieś pojedyncze jednostki to pochowane gdzieś w chmurach, które opanowały okolicę. Dla nas lepiej, mniejszy tłok na szlaku to większy komfort w przemieszczaniu się po nim. Podobnie jak nad Morskim Okiem było przy Czarnym Stawie pod Rysami. Z tą różnicą że tutaj słychać było chociaż ludzkie głosy w oddali Po krótkiej przerwie na śniadanie doszedł kolejny zastrzyk energii... chmury zaczęły ustępować i powoli rysowały się otaczające nas skalne ściany. Widoczne miejscami wierzchołki pokazywały nam, jak maluczki jest człowiek w górach. Taki tyci tyci :)
 Nie było się nad czym zastanawiać tylko wypadało się zebrać do dalszej drogi, wg szlakowskazów trasa jaka została do pokonania miała zająć ponad trzy godziny. Po okrążeniu stawu zaczęły się stopnie a po stopniach znów stopnie i stopnie. 

        Nie widać było ich końca gdyż nie wszystkie chmury zdążyły się wynieść. Stawałem na kolejnych schodkach powoli ale systematycznie przenosząc się do góry, co chwila zerkałem tylko to w górę (daleko jeszcze?) to w tył na mojego towarzysza który zaczął wyraźnie odstawać. Doszedłem więc do pewnego, sporych rozmiarów kamyczka i usiadłem na nim, delektując się herbatą poczekałem na kompana aby zobaczyć co się dzieje. Mina jego wyglądała słabo, oj bardzo słabiutko. Dopadł go ból, którego ja zasmakowałem w czerwcu: biodro i  kolano. Wiedziałem, że to spory dyskomfort. Przygotowany na takie dolegliwości miałem w plecaku tabletki przeciwbólowe, którymi podzieliłem się z potrzebującym. W tym miejscu też pojawił się w mojej głowie dylemat i rozbicie. Koleżeńska lojalność na jednej szali a z drugiej strony chęć zrealizowania tego, po co tu przyjechałem. Człowiek to jednak egoista z natury. Strategia była taka, że wchodzimy, każdy wedle własnych możliwości. Miałem wejść na górę i po odpoczynku zacząć schodzić jakby kolega nie podołał temu podejściu.

       Kamienne schody zmieniły się w coraz większe płaty skał, na których ktoś jeszcze porozkładał jakieś łańcuchy, niektóre chyba tylko  po to aby się ludzie o nie potykali i na szczyt nie doszli (i masz ci przyczyna wypadków w górach). Tak, przyznam że było parę miejsc gdzie złom był zbędny. Nie zauważyłem też kiedy a gęstość zaludnienia wzrosła, niektórzy walczyli z podejściem, inni z własnymi słabościami ale wszyscy jak jeden mąż parli do góry jakby coś tam rozdawali. Szwagry, pary, małżeństwa, młodzi, starzy, garbaci i wąsaci. Im wyżej tym częściej zdarzyło się spotkać osoby już schodzące. Bez zbędnych komentarzy zsuwali się po skałkach, kurczowo trzymając się łańcuchów jakby czegoś się na górze przestraszyli i mowę im odebrało.
      Doszedłem do miejsca w którym zatrzymały się dwie parki idące od pewnego czasu przede mną. Szlak wyglądał jakby dobiegał końca, wreszcie widać było co jest po drugiej stronie tej ściany po której wszyscy się człapali. Jedna parka nieśmiało ruszyła dalej, z drugiej wyrwał się samiec i przy akompaniamencie krzyku swej niewiasty ("gdzie ty się wybierasz?!" a może jeszcze i jakiś wulgaryzm tam poleciał) kroczył za tamtymi. Cała trójca stanęła jak wryta w obliczu wąskiego przejścia i kawałka łańcucha. Nie chcąc się zatrzymywać poprosiłem grzecznie aby puścili mnie przodem. Ochoczo to uczynili komentując że kolega (czyt. Ja) pokaże im jak przez to przejść. Dwa kroki, byłem o dwa metry wyżej od towarzystwa, za chwilę minąłem jeszcze parę ludzi o skośnych oczach, mówiących jakimś dziwnym językiem  i ukazał mi się słupek graniczny.
 Rysy. Dwa i pół kilometra nad poziomem morza (bez jednego metra). 
       "Polski wierzchołek" wydał mi się zatłoczony dlatego też skorzystałem z dobrodziejstw układów międzynarodowych i przeskoczyłem sobie za granicę. Zawsze to cztery metry wyżej :) Część Rysów po słowackiej stronie była odwzorowaniem tego, co dzieje się na szlakach u naszych południowych sąsiadów - było pusto. Głęboki wdech górskiego powietrza wypełnił moją pierś. Oczy cieszyły się każdym większym przebłyskiem zwiększonej widoczności. Zaspokoiłem swoją ciekawość na wystarczającym poziomie gdy moim oczom ukazała się jej wysokość Wysoka. Uczciłem tą chwilę tabliczką czekolady, może też po to aby jej w dół nie nieść. 














       Posiedziałem jeszcze dłuższą chwilę, molestując aparat odpocząłem i gdy zaczynałem już organizować się do zejścia moim oczom ukazał się widok, jakiego się dzisiaj nie spodziewałem. Znajoma facjata i czarny kubraczek. Wszedł!
To nic że pół godziny później, motywowany przez każdy najdrobniejszy nawet impuls (wyprzedzająca dziewczynka z różowymi paznokciami była tego przykładem) ale człowiek spisany przeze mnie na straty podołał wyzwaniu. Uwierzyłem w tego faceta na nowo! :)

       A a skoro już wszedł na wierzchołek to jeszcze chwilę posiedzieliśmy. Ale chwilę, po droga w dół co chwila przypominała o sobie.
      Zejście to już na dobrą sprawę sielanka. Łańcuchy zdawały się jeszcze mniej potrzebne i tylko mokre kamienie starały się utrudniać sprawne schodzenie co jakiś czas odbierając mi przyczepność. Oprócz dwóch podpórek zaliczyłem jedną kontrolną wywrotkę i to jeszcze przed Czarnym Stawem. 

      Na szczęście bez poważnych konsekwencji i w całości dotarliśmy do schroniska nad Morskim Okiem. Krajobraz tutaj trochę uległ już zmianie. Co prawda chmury nie ustąpiły ale ludzi trochę przybyło pomimo marnej widokowo pogody. W środku znalazło się miejsce przy stoliku na którym zjedliśmy spokojnie obiad i po wysączeniu zasłużonego chmielowego napoju, dla uczczenia kolejnego sukcesu, ruszyliśmy na asfalt wiodący nas do zaparkowanego osiem kilometrów dalej samochodu.
       Po powrocie do Zakopanego zaliczyliśmy absolutny pad na łóżka. Aktywność na jaką było mnie stać to prysznic i obejrzenie tego co udało się ująć aparatem. Zasnąłem i spałem jak niemowlaczek do samego rana. Spokoju dodawała myśl że następnego dnia odpoczywamy. Żadnych gór, męczenia się, łażenia po szlakach czy wchodzenia na większe przewyższenia niż te z dolnych do górnych Krupówek :) Czysty relaks.

cdn.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz